niedziela, 15 lipca 2012
Od Tisamona
Była noc kiedy opóściłem swoją jaskinię. Jasna tarcza księżyca rzucała lekkie światło na las, niczym latarnia.
Drżącymi łapami ruszyłem między drzewa. Klątwa dzisiaj była silniejsza niż zazwyczaj.
-Krew... Muszę...
Gdy byłem już daleko od watahy, usłyszałem szelest 500 metrów ode mnie.
Nagle opanowałem drżenie, niespokojne ruchy. Wytężyłem słuch i ostrożnie kładąc każdą łapę, podbiegłem.
Zabłakany dzik. Zacząłem powoli okrążać przyszłą ofiarę. Tutaj noc stała się moim sprzymierzeńcem-czarna sierść była zupełnie niewidoczna w gęstwinie roślin. Jedynie moje czerwone oczy rzucały niespokojne spojrzenia na zwierze.
W pewnym momencie dzik czując się bezpiecznie, położył się na ziemi. Idealny moment- już szykowałem się do skoku.
Tisamonie!
Aż zawyłem z bólu. Ten głos... Raeli...
Ofiara odrazu się odwróciła i widząc szkarłatne oczy, rzuciła się do ucieczki. Z wielkim trudem zmusiłem się do pogoni.
-Jeszcze nie wszystko stracone...-mamrotałem do siebie.
Dzik nie miał żadnych szans. Po pięciu minutach, szykowałem się do skoku. Przeniósłem ciężar na tylne łapy, obnażyłem kły i skoczyłem. Ledwie drasnąłem cielsko, ale to w zupełności wystarczyło. Zwierzyna zatrzymala się nagle i upadła na ściółkę, całkowicie sparaliżowana. Podszedłem powoli do dzika. Widząc oczy pełne cierpienia, wykonałem ostatni akt litości wobec niego-szybkim ruchem przegryzłem mu szyję. Czułem jak mięśnie się rozluźniają, więc poluzowałem uchwyt. Gdy byłem pewien, że zwierze nie żyje, oderwałem się od niego. Na widok kałuzy krwii nie mógłem opanować drżenia łap. Z dziką furią rzuciłem się ciało i wbiłem kły najgłebiej jak umiałem. Trzymałem je tak długo, dopóki nie poczułem jak ciepła ciecz spływa mi do gardla. Dopiero wtedy odczułem spokój, jakiego potrzebowałem od dłuższego czasu.
Mijały godziny, a ja nawet się nie poruszyłem.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz